Półmaraton.
To słowo do niedawna brzmiało dla mnie tak samo, jak „odległa galaktyka”. Podobnie było w sumie z wszystkim – z pierwszymi zawodami bikini fitness, z pierwszą przebiegniętą dyszką, z magisterką. Po fakcie każde z tych wydarzeń w jednej chwili stawało się czymś normalnym. A przecież jeszcze kilka lat wstecz nawet nie śmiałabym marzyć o scenie, z podziwem patrzyłam na biegaczy na choćby 10-kilometrowych dystansach, a rozpoczynając studia miałam wrażenie, że praca magisterska będzie jednym z trudniejszych zadań do zrealizowania w moim życiu (ostatecznie napisałam ją w ciągu miesiąca :P).
Prezent urodzinowy
Gdy 3 grudnia 2015 roku zapisałam się na PZU Gdynia Półmaraton, nie było już odwrotu – miałam konkretny cel i termin na jego zrealizowanie. Przebiegnięcie dystansu 21 km i 97,5 metra chodziło mi po głowie od dłuższego czasu, a akurat złożyło się tak, że półmaraton miał odbywać się po raz pierwszy w moim mieście – dlaczego więc nie miałabym wykorzystać takiej okazji? Dodatkową motywacją było dla mnie to, że bieg wyznaczono na 20 marca 2016 r. Czyli dokładnie w dniu urodzin mojego Taty! Z chwilą dokonywania opłaty wpisowego wiedziałam już, że przebiegnę ten dystans właśnie dla niego. Tym razem to nie miał być jedynie sprawdzian moich umiejętności i zaspokojenie własnych ambicji, ale również wyjątkowy prezent.
Treningi
Zabrałam się za treningi i w grudniu udało mi się wybiegać trochę ponad 80 km. Nie jest może to imponujący wynik w porównaniu do biegaczy-wyjadaczy, którzy każdą wolną chwilę spędzają na bieganiu, ale najważniejsze, że trzymałam się ustalonego planu: treningi 2-3 razy w tygodniu, wybieganie najlepiej co drugi dzień.
Przez kolejne zimowe miesiące również nie odpuszczałam. Aż do momentu, gdy rozłożyło mnie przeziębienie – po powrocie ze snowboardu w Zieleńcu i po gdańskim Fit Festival’u.
Myślałam, że przed półmaratonem uda mi się zrobić chociaż te 20 km… Najdłuższym moim dystansem było dotychczas 15 km, które przebiegłam w maju 2015 roku. Wyszło jednak tak, że swój rekordowy dystans pokonałam dopiero 20 marca, już na oficjalnym półmaratonie. ;)
Nadchodzi ten dzień!
Dzień przed wydarzeniem odbywała się urodzinowa impreza mojego Taty, która była jednocześnie świetną okazją do małego „ładowania węglowodanami” przed biegiem. Minus był tylko taki, że musieliśmy z Tomkiem szybciej wyjść, żeby porządnie się wyspać :)
Mieliśmy już za sobą kilka gdyńskich biegów na dystansie 10 km, ale zawsze biegliśmy własnym tempem. Tym razem postanowiliśmy, że trzymamy się razem i biegniemy spokojnie, bez spiny – byleby tylko ukończyć tę połówkę!
Trasa i rezultat
Gdynianie jak zwykle nie zawiedli pod względem dopingu na trasie – były transparenty, okrzyki, orkiestra i DJ. Nie zabrakło zwykłych przechodniów, którzy zamiast narzekać na chwilowo nieprzejezdne ulice, część swojej niedzieli postanowili przeznaczyć na okazywanie wsparcia dla kilku tysięcy biegaczy walczących o życiówki i zmagających się z własnymi słabościami :)
Jak to zazwyczaj bywa, najgorzej biegło się na odcinku pierwszych 4-6 km. Wówczas właśnie pojawiają się wątpliwości i te natrętne myśli: „czy aby na pewno dam radę?”. Najlepiej robi się w chwili, gdy uświadamiamy sobie, że do przebiegnięcia zostało już mniej, niż więcej. Poza tym obydwoje wiedzieliśmy, że jesteśmy w stanie przebiec te kilkanaście kilometrów, więc dwudziestka również nie powinna sprawiać problemów. Jednak zawsze gdzieś tam w głowie siedzi malutkie ziarno niepewności…
Dwa razy sięgnęliśmy po nasze żele energetyczne – pierwszy raz w okolicach 8-9 km, drugi – ok. 15-16 km. Na samym końcu skusiliśmy się na izotonik i odrobinę wody, które na trasie zapewnił organizator.
Na 20. kilometrze w pewnej chwili usłyszeliśmy syrenę ambulansu, który podjeżdżał akurat na Bulwar Nadmorski. Muszę przyznać, że moje plecy oblał zimny pot w momencie, gdy zobaczyłam, jak ratownicy reanimują jednego z biegaczy przed nami… Naprawdę się przeraziłam, a do oczu momentalnie napłynęły mi łzy ;( Na szczęście, jak później wyczytałam na stronie FB organizatora, wszystko dobrze się skończyło. Takie sytuacje jednak dają do myślenia i przypominają, że półmaraton nie jest już rekreacyjną, niedzielną przebieżką.
Tomek chciał przyspieszyć na ostatnim kilometrze, ale ja nie miałam na to ochoty. Co by to zmieniło? Nie biegłam po życiówkę, moim marzeniem było po prostu szczęśliwie ukończyć ten bieg. Spokojnie dotruchtaliśmy więc do mety, na której powitał nas napis „YOU’RE FINISHER!”. Wtedy dopiero uderzyło nas to dziwne uczucie – mieszanka radości, satysfakcji i ulgi, że mamy to w końcu za sobą. Przebiegliśmy półmaraton w czasie 02:10:50, co chyba jest wynikiem całkiem niezłym, jak na debiut :)
Nie mieliśmy nigdy porównania z trasami na biegach ulicznych innych miast. Wiedzieliśmy tylko, że cały odcinek na ulicy Świętojańskiej biegnie lekko pod górę (a tym razem fragment ten pojawił się aż dwa razy i nie był jedynym takim pod względem nachylenia!). Stąd też pewnie opinie wśród innych biegaczy, że gdyńska trasa była piękna (w to nie wątpimy! ;)), aczkolwiek wymagająca. Skoro tak, to i nasza satysfakcja jeszcze bardziej wzrosła! :)
Co dalej?
Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po przekroczeniu mety, a ja już snułam kolejne plany. Wymamrotałam sobie nawet pod nosem coś tam o maratonie w przyszłości, ale Tomek nawet nie chciał tego słyszeć… :D :D :D W domu natomiast zaczęłam ustawiać swój kalendarz pod kolejne biegowe imprezy. Nie przeszkodził mi w tym nawet masakryczny ból nóg, dzięki któremu jeszcze dwa dni później ledwo dawałam radę z chodzeniem po schodach!
Jest jeszcze jedna rzecz, która była dla mnie wprost niesamowita. Po półmaratonie miało się ochotę jeść, jeść i jeszcze raz jeść! Już za linią mety pochłonęliśmy naprawdę sporo żarcia, ale wszystko jakby przez nas przelatywało i za chwilę znów pojawiał się głód. To tylko obrazuje, jak bardzo wyczerpujący jest taki bieg dla organizmu. Na razie trudno mi sobie wyobrazić, co przeżywają maratończycy – ale kto wie, może i do nich kiedyś dołączymy? ;)
Spodobał Ci się mój wpis? Chcesz podzielić się swoim rezultatem? Zmotywować innych do biegania? Będzie mi miło, gdy zostawisz tutaj swój komentarz! :)
Gratulacje :) ja swój pierwszy półmaraton pokonałam w 1,57 :) następny w czerwcu – chciałabym złamać 1,55 :) bieganie jest super :)
Dziękuję, Tobie również gratuluję świetnego czasu na debiucie! :) I oczywiście życzę życiówki w czerwcu! ;)
Uuuu, brawo! Na relaks po bardziej intensywnych działaniach polecam kajaki, u nas w tym tygodniu Pilica, i w następnym chyba też będzie, jest przepiękna.
Dziękuję! :) Bardzo chętnie kiedyś się wybiorę, nigdy jeszcze nie byłam na żadnym spływie kajakowym, a to z pewnością super przygoda! :)
Impreza genialna :) Gratuluję biegu i przeżyć.
Och, lubię takie klimaty, choć najlepiej chyba czuję się na sali fitness, w moim małym królestwie. :)
Mam tak samo , że po każdym biegu jestem tak nakręcona, że zaczynam szukać kolejnych okazji do startu, Narazie to co prawda dużo krótsze dystanse, w kwietniu zdecydowałam się na 10 km. Polecisz może jakiś plan treningowy, tak żeby przygotować się do biegu? Tak żeby miec pewność, że dobiegnę i z czasem też wstydu nie będzie ;P :)
To już prawdziwy dystans;) Witaj w klubie i życzę jeszcze wielu sukcesów!:)
Aniu, prowadzisz tego bloga dalej pod inna strona?
Nie, prowadzę dalej tutaj ;) w tym roku nastąpiła reaktywacja :)